Ten samochód niczego nie udaje. To nie jakiś tani, marketingowy chwyt w nazwie. To po prostu dobra, japońska szkoła tworzenia sportowych samochodów. Tak jak członek Yakuzy, Suzuki jest niepozorne, ale walczy doskonale.
Suzuki skromne jest jedynie pod względem wymiarów. Sportowe dodatki w karoserii widać na każdym kroku. Spojrzymy na przód samochodu zobaczymy agresywne zderzaki, z boku niskie progi oraz 17-calowe felgi. Tył auta również nie nudzi, ponieważ spojler oraz dyfuzor z wbudowanym światłem przeciwmgielnym (jak rajdówka) wzbudzają emocje. Nawet z góry Swift zachwyca czarnym dachem na tle białego, perłowego lakieru. Nie byłem anonimowym użytkownikiem drogi. Podsumowując widać, że Suzuki Swift Sport skrywa „małe co nieco”. Dodatkowo warto wspomnieć, że auto zostało obniżone o 10 mm. Niby niewiele, ale zarówno wizualnie, jak i mechanicznie czuć różnicę.
To, co zwróciło naszą uwagę podczas podziwiania przodu samochodu, spotka nas również w środku, jednak w dużo mniejszym natężeniu. Kubełkowe fotele, czerwone przeszycia, skórzana kierownica oraz aluminiowe nakładki na pedały odróżniają tę wersję od standardowego Swifta. Może to nie niezbyt wiele, ale zawsze jakiś miły dodatek. Niestety wykończenia wykonano z tworzyw sztucznych – jest zbyt surowe, choć nie toporne. Przyczyną może być po prostu fakt, że wnętrze zaprojektowano parę lat temu i już mocno się postarzało.
Z tego też względu projekt deski rozdzielczej sprawia dość przeciętne wrażenie. Nie rzuca na kolana ani rozmieszczeniem wskaźników, ani nowoczesnością. Jej zaletami są tylko ergonomia i prostota. W sumie dość stereotypowa, japońska cecha. Ewentualnym zaprzeczeniem tej tezy może być jednak przycisk spryskiwacza szyb. Próżno go szukać na „wajchach” za kierownicą, jak to zazwyczaj bywa. Znajduje się na desce rozdzielczej, obok innych standardowych przycisków. Ot taka zagadka i wyraz indywidualności.
Wnętrze Swifta Sport skrywa jeszcze jedno – bogate wyposażenie. Znajdziemy w nim tempomat, automatyczną klimatyzację, radio CD/MP3 i gniazdo USB. Brakuje nawigacji, ale malutki wyświetlacz radia to maksimum kontaktu auta z użytkownikiem. Poza tym kto jeżdżąc dynamicznie ma czas patrzeć na ekrany nawigacji. Można by zaryzykować stwierdzenie, że producent zrobił to celowo, by chronić kierowcę przed rozpraszaniem uwagi. Kto wie?
Jeśli chodzi o przestrzeń we wnętrzu, Swift Sport otrzymuje ode mnie naganę. Na tylną kanapę wskoczą jedynie pasażerowie do 180 cm wzrostu, ale bez walizek, ba nawet reklamówek! Bagażnik ma tylko 213 litrów i dodatkowo charakteryzuje się wysokim progiem załadunku. Taka pojemność to wartość bliższa rankingowi najmniejszych bagażników na rynku. Nawet auta z niższego segmentu mają trochę większe kufry (choćby Citigo). Rozumiem, że to sportowy wóz, jednak w Polsce będzie będzie wykorzystywany nie tylko w weekendy. Kontynuując jednak temat przewodni, jest to jednak idealna opcja dla samodzielnego członka Yakuzy. „Minigun” i garnitur powinny mimo wszystko się zmieścić.
Suzuki Swift Sport ma jednak inny cel niż komfortowe przewożenie pasażerów po mieście. Powiedzmy, że od tego jest zwykły Swift. Ta wersja to demon mocy i prędkości. Teoretycznie 136 KM w wolnossącym silniku o pojemności 1,6 l i tylko 8,6 sekundy do setki to nie rekordy, ale to o 1/3 mocy więcej niż w standardowym motorze. Największą zaletą jest „ciągnięcie” silnika od niskich obrotów aż do 6900 obr/min. Wtedy czujemy wszystkie 136 KM mocy oraz 160 Nm maksymalnego momentu obrotowego (od 4400 obr/min). Najlepsze przyspieszenie czuć przy 90 km/h, a prędkość maksymalna to 195 km/h. Na papierze może nie wygląda to tak dobrze jak na żywo, ale uwierzcie mi – Swift Sport to świetne przełożenie mocy na odczucia kierowcy (tzw. uśmiech typu „banan”).
Oprócz mocy istotny jest również sposób prowadzenia tego auta. Świetnie zestrojone zawieszenie powoduje, że chciałbyś zamieszkać w górach, gdzie na kilometr drogi przypada kilkanaście zakrętów. I to od razu po ruszeniu. Mały promień skrętu oraz wydajne hamulce zapewniają świetną zabawę, nawet niezbyt doświadczonym kierowcom. Wraz z dobrą, 6-stopniową, manualną skrzynią biegów oraz spalaniem rzędu 6 litrów benzyny bezołowiowej na 100 kilometrów (tak, to nie pomyłka) – czego chcieć więcej? Swift Sport staje się wówczas doskonałą zabawką – szybką i tanią! Jeśli chodzi o samochody, rzadko kiedy te dwie cechy idą w parze.
Okiem przedsiębiorcy
Ale czy na pewno taką tanią? 69 000 złotych to dużo, biorąc pod uwagę na gabaryty tego autka. Aczkolwiek po uwzględnieniu sportych akcentów, można tę cenę jakoś przełknąć. Zwłaszcza, że auto posiada systemy ABS, EBD, BAS (awaryjne hamowanie) oraz komplet poduszek powietrznych, a także biksenonowe reflektory. Przydadzą się, jeśli po tych zakrętach zechcecie jeździć nocą. Oczywiście w wyposażeniu znajdują się również wspomniane wcześniej udogodnienia. Ponadto w porównaniu z konkurencją kwota ta nie wydaje się aż tak wygórowana.
Suzuki Swift Sport to samochód zwiększający poziom adrenaliny na różne sposoby: nie tylko samym wyglądem, lecz – co ważniejsze – właściwościami jezdnymi. Mnie osobiście zauroczył, ale mam słabość do tego typu samochodów. Przywołując jeszcze raz porównanie z początku artykułu: Swift Sport to w pełni wartościowy gracz Yakuzy – mały, ale potrafi „przywalić” innym. Dlatego mocniejsi i nawet więksi rywale muszą mieć się na baczności.