Kochani pomocy! Przeraziłem się naprawdę. Dziś rano wystartowałem spod Kielc do Warszawy zirka 7 rano. Do Piaseczna droga ok, spokojnie bez emocji, szarpania ..generalnie pozytywnie. Od Piaseczna do Służewa rzeźba w gównie czyli jazda opłotkami, polnymi drogami po wiochach przy głównej drodze. Koszmar, dziura za dziurą, próg za progiem itd....generalnie około 1km koszmaru. Jechałem jednak delikatnie by kluchy nie uszkodzić...i spokojnie doturlałem się do zwykłego asfaltu na Puławskiej. Przejechałem ok 2 km, wjeżdżam na osiedle i jak na większości naszych osiedli drogi wewnątrzosiedlowe poprzedzielane są garbami, zaporami czy "leżącymi policjantami" jak kto woli. Pokonuje delikatnie pierwszy garb i zjeżdżając z niego naciskam hamulec .....a ten leci do podłogi i nic!!! Serce mi stanęło bo zgłupiałem, nigdy tak się nie zdarzyło! Patrzę na zegary wszystko ok, kluska działa żadna lampka alarmowa się nie pali. Wciskam pedał ponownie i auto hamuje. Przerażony jestem naprawdę bo wiem, że wcisnąłem na pewno hamulec, a ten poleciał do podłogi i auto nie zareagowało. Po kilkunastu sekundach wszystko wróciło do normy. Nie ma żadnych wycieków, dziwnych odgłosów czy innych symptomów. Dojechałem do domu i auto hamowało normalnie. Zgasiłem kluske, sprawdziłem pod maską poziom płynu hamulcowego i wszystko ok. Nie ma wizualnie żadnych anomalii.... Zgłupiałem, w czym problem czy to kwestia tylko zjazdu z garbu? Czy podczas jazdy po wertepach coś się uszkodziło? Gdzie szukać przyczyny. Boję się bo jeśli hamulec mi odmówi posłuszeństwa przy 120 km/h?